Kiedyś dom pod miastem był spełnieniem marzeń. Dziś wielu woli 56 m² w bloku niż szeregowiec za obwodnicą

Jeszcze nie tak dawno wielu z nas marzyło o zerwaniu z wielkomiejskim pędem i stworzeniu swojej spokojnej przestrzeni za miastem. Single, pary, rodziny – wizja domu z ogrodem przemawiała niemal do każdego, a co odważniejsi decydowali się spełnić marzenia o wiejskiej czy podmiejskiej idylli. A teraz obserwujemy odwrócenie trendu – ludzie wracają do miast. Z jakich powodów?
A miało być tak pięknie
Na stronie internetowej dewelopera prezentowano szeregowce. Cena – przystępna. Metraż – idealny dla czteroosobowej rodziny i dwóch labradorów. Magiczne frazy jak „rekuperacja”, „ekologiczne rozwiązania”, „ciesz się przestrzenią, świeżym powietrzem i szybkim dojazdem do miasta”. Łucja i Mariusz stwierdzili, że nic lepszego nie znajdą. Jedyny minus – musieli poczekać parę miesięcy, żeby się wprowadzić, ale to drobiazg.
Wprowadzili się we wrześniu 2020 roku. Rok 2020 był, jak wiemy, szczególny. Wiele osób szukało wówczas nieruchomości na obrzeżach, na wsiach. Dlaczego? Pracę coraz częściej można było wykonywać zdalnie. Szkoły, przedszkola częściej były zamknięte niż otwarte i perspektywa pozostanie w trybie nauki online wydawała się całkiem realna. W tym kontekście zamiana mieszkania w Poznaniu, Warszawie, Krakowie na domek lub szeregowiec gdzieś dalej – byle mieć kilkanaście metrów kwadratowych więcej i własny ogród, w którym można przebywać bez maseczek, wydawała się nadzwyczaj kusząca. Także dla Łucji i jej bliskich.
„Dosłownie po drugiej stronie tego pachnącego nowością osiedla był żłobek z przedszkolem, więc przez pierwsze dwa i pół roku mieszkania pod Poznaniem wożenie dzieci dokądkolwiek nie było naszym problemem” – mówi Łucja, mama Klary i Matyldy, partnerka Mariusza.
Zatem kiedy zaczęły się problemy?
L jak logistyka
Łucja najpierw zajmowała się córkami – przedszkole, jak już wiemy, miała „za rogiem”. Psy biegały po ogrodzie. Ona, z wykształcenia psycholog biznesu, pracowała zdalnie.
„A potem zmieniły się dwie rzeczy. Po pierwsze dziewczyny skończyły przedszkole i przyszła pora na pierwszą klasę. Pomyślałam: ok, starsza pójdzie do pierwszej klasy w Poznaniu, młodsza w tej samej podstawówce pójdzie do zerówki, my będziemy je wozić. To znaczy ja miałam je wozić. I zaczęło się to wożenie. Dwa razy dziennie, pięć dni w tygodniu po dwadzieścia do czterdziestu minut w trasie. Po pierwszym semestrze takiego kursowania byłam tak zmęczona jazdami, że zaczęłam czekać na wakacje bardziej niż dziewczyny” – wspomina Łucja.
Było jeszcze gorzej, gdy Matyldę trzeba było wozić jeszcze na dodatkowe zajęcia sensoryczne i spotkania z logopedą. „I tak: wracamy ze szkoły około 14:00, szybko jemy obiad, na 16.00 zasuwamy znowu do Poznania, przebijamy się przez miasto. Dramat! Zaraz zaczną się spotkania z kolegami, pewnie jakiś angielski. I znowu jazdy”.
Łucja obliczyła, ile czasu spędza za kierownicą i ile wydaje na paliwo. Po roku dojazdów zaczęła tęsknić za Poznaniem. „Jestem rozpieszczona. Chcę mieć dostęp do wszystkiego, do czego miałam zawsze. Od przychodni, przez ulubioną cukiernię, po kino. Myślałam, że im będę starsza, tym mniej będzie mnie do tego wszystkiego ciągnąć. No nie. Ciągnie mnie tak samo, tylko wycieczki męczą coraz bardziej” – mówi. A co na to Mariusz? On chciałby zostać w szeregowcu pod miastem. „Czas w samochodzie to czas na audiobook, na jakiś fajny podcast. Nie czuję, że to czas zmarnowany” – komentuje.
Co o przeprowadzkach za miasto myślą najmłodsi? Przeczytaj.

„Ileż można!”
Historia Łucji jest klasycznym studium zderzenia między ideałem „spokojnego życia pod miastem” a realiami codziennej logistyki. Pod względem psychologicznym jest to opowieść o wyczerpaniu zasobów – nie tylko czasu, ale też energii i poczucia sprawczości. Kiedy codzienność zaczyna być serią zadań do odhaczenia, nawet najbardziej racjonalne decyzje tracą sens, a frustracja rośnie. „Ileż można!” – mówi tak naprawdę nie o samych dojazdach, tylko o poczuciu uwięzienia w rytmie, który ją przerasta.
Z socjologicznej perspektywy to również obraz „miejskiego przywiązania”. Wielu ludzi, nawet po przeprowadzce na przedmieścia, pozostaje w mentalnym związku z miastem. „W tym sensie nie przeprowadziłam się tylko z punktu A do B. Zmieniłam styl życia, a to wcale nie jest neutralne psychicznie. Z czasem koszt logistyczny stał się kosztem emocjonalnym” – przyznaje Łucja.
W psychologii mówi się, że doświadczenie zależy nie od samej sytuacji, lecz od interpretacji: dla jednych korki to więzienie, dla innych – azyl. W relacjach to częsty konflikt: dwie osoby żyją w tych samych warunkach, ale w zupełnie innym świecie emocjonalnym.
W jej „chcę mieć dostęp do wszystkiego” nie ma kaprysu. Jest tęsknota za poczuciem, że świat nie jest 40 minut drogi od domu. Że życie to coś więcej niż logistyka.
Przypadek Łucji, która już całkiem serio myśli o powrocie do miasta (chcąc zamienić się z rodzicami – oddać im szeregowiec i zamieszkać w ich 56 metrach) nie jest wyjątkiem, a ilustracją obecnego trendu. Jeszcze parę lat temu liczyła się przestrzeń, bliskość natury. Dziś priorytetem jest komfort, a na komfort składa się czas, ograniczenie stresu i pośpiechu. Nie ma to nic wspólnego ze snobizmem.
Nie wszyscy żałują zamiany miasta na wieś – poznaj tę historię.